11/26/2010

Cztery pory roku

Aż nie dowierzam, że znów zebrałem na tyle silnej woli, żeby coś napisać.
To taka tematyka, która wraca do mnie ilekroć poczuję w nozdrzach zmianę pory roku. Bo najpełniej odczuwam to właśnie nosem. Choć nie tylko.

A że wczoraj nastąpiło pierwsze tej jesieni poranne skrobanie szyb, zacznę od zimy.


Wbrew temu, jak zimę przedstawiają nam biura podróży, mnie zima nie kojarzy się ani ze słońcem ani też ze świeżym, pięknym puchem. Zasadniczo, z racji skąpego owłosienia czaszki, zima zaczyna się dla mnie wtedy, gdy muszę założyć ciepłą czapkę. Taką prawdziwą, co zakrywa całe czoło i uszy, a nie jakąś tam popierdółkę dla strojnisiów. Zwykle dzieje się to wraz z nadejściem temperatur poniżej +5 stopni. Wtedy też trzeba odstać swoje w kolejce do wulkanizacji, aby te umorusane gbury zamieniły piękne, wypolerowane alufelgi na stalowe odpowiedniki obute w miękkie opony z milionami lamelków (dla tych co nie wiedzą, lamelki to te cieniuteńkie poprzeczne rowki, których nie znajdziecie na oponie letniej).
A w nosie właściwie niewiele zimą czuję, może tylko tyle, że czasem czuję jak mi włoski wewnątrz sztywnieją od mrozu :-)

Wiosna


Wiosną czuć już znacznie więcej. Na przykład jeśli się mieszka w mieście, na tradycyjnym blokowisku, to wraz z topnieniem śniegów, topnieje także trylion psich kup. Obojętne, czy narżnięte w grudniu czy w marcu, teraz wszystkie są tak samo miękkie, aromatyczne i niezmiernie chętnie zaprzyjaźniają się z naszymi butami. I to jest pewien paradoks, bo mnie ten gówniany zapach podświadomie mówi, że oto idzie wiosna, ciepełko.
Oprócz tego, wielu ludzi mówiąc "czuć wiosnę" ma na myśli pierwsze powiewy ciepłego powietrza. Też to czuję. Trudno sprecyzować co ono niesie - na pewno miłą odmianę po mroźnym, bezwonnym wietrze. Zapewne czuć w tym głównie wilgotną glebę oraz gnijące resztki roślin.

Kurcze, tak się wczułem w ten temat, że w tej chwili mam wrażenie, że gdzieś tu czuję psią kupę :-)

Co jeszcze niesie wiosna? Na pewno ten najpospolitszy wiosenny zapach, czyli dusząca woń pyłku z pierwszych pąków na drzewach i krzakach. Ale to pomińmy, bo nie dość, że nie cierpię tego zapachu, to jeszcze od niego kicham. Warto natomiast wspomnieć o śpiewie ptaków. Wiosną aż chce się wstawać, chce się żyć, gdy słychać o poranku zza okna całą tę orgię dźwięków.

Lato.


Jestem miłośnikiem słońca i wysokich temperatur (aczkolwiek tylko przy niskiej wilgotności!), dlatego lato ma mi najwięcej do zaoferowania względem zapachów.
Najbardziej, nazwijmy to "wakacyjnie" kojarzy mi się zapachy rozgrzanego asfaltu o zmierzchu, zwietrzałej benzyny, oraz świeżo parzonej kawy. Jeśli nie wiecie o co chodzi, podjedźcie któregoś upalnego wieczora na jakąś stację benzynową przy ruchliwej drodze. Zaparkujcie i usiądźcie na krawężniku. Tak, właśnie na krawężniku najlepiej to czuć. Jakby się było w jakiejś długiej podróży, przy zagranicznej autostradzie. Czy ktoś zna to uczucie?!
Kolejny, nieco mniej skomplikowany zapach, to pachnące kurzem powietrze, gdy po wielu dniach upału spadają pierwsze krople deszczu. Mokry, letni kurz. Mniam ;-)
 Zapach skóry na słońcu. Nie każdy zwraca na to uwagę. Nieopalona skóra wystawiona latem na ostre słońce, już po kilkunastu minutach zaczyna pachnieć. I nie, nie chodzi o pot. 

Teraz nieco mniej przyjemna woń. Tego lata przechodziłem sobie wzdłuż płotu na zapleczu jednego z pobliskich osiedlowych marketów spożywczych. Cuchnęło niemiłosiernie, a mimo to, poczułem pełną piersią, że trwa LATO. Był to zapach gnijących owoców, głównie arbuzów. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę obok śmietników wali wyłącznie latem, w upalne dni.
Nie można pominąć tak pielęgnowanego przez Polaków poruszających się komunikacją miejską - zapachu spod pachu. Aż szczypie w oczy. Może to dziwnie zabrzmi, ale ten zapach, w przeciwieństwie do zgniłych owoców, nie kojarzy mi się za dobrze.

Jest jeszcze jeden dźwięk, oraz obraz, nieodłącznie kojarzące mi się z latem. Dźwiękiem tym jest odgłos bawiących się dzieciaków na podwórku. Krzyki, piski, niczym nieskrępowana radość. Dziś, w epoce pejsbuka i plejstejszyn, coraz rzadziej to słyszymy. A obraz? Dla mnie to prosty widok głęboko zielonych liści drzewa na tle ciemnobłękitnego nieba. Jakoś tak mi się kojarzy z drogą do najbliższego kąpieliska. Takiego swojskiego, nie egzotycznego.

Jesień.


Jedyne co mi się kojarzy z jesienią, poza tym że jest kurewsko ciemno, zimno i depresyjnie, to zapach palonych liści. Starsi panowie w kapeluszach i spodniach w kant podjeżdżają swoimi Fabiami sedan pod ogródki działkowe, chwilę pograbią, a potem sru podkładamy ogień i cała okolica biała od dymu. Tam samo służby sprzątające miejskie trawniki. Trzeba jednak przyznać, że pomimo zwiastowania końca lata, ten zapach jest przyjemny. Mnie się kojarzy z ogniskami w dobrym towarzystwie, oraz z tą prawdziwą, złotą jesienią.

Ktoś chce coś dodać? Chętnie poczytam.

9/16/2010

Zdjęcia: Polaroid


Tym razem, dla odmiany parę wakacyjnych zdjęć instant wykonanych najprawdziwszym, oldskulowym Polaroidem. Są pożółkłe i zzieleniałe, bo papier który mam (niezmiernie trudny do zdobycia) jest już dość mocno przeterminowany. Fajowe, c'nie?

9/08/2010

Zdjęcia: hotel

No to jedziemy z tym koksem. Może trochę głupio zaczynać relację od tak prozaicznego miejsca, jakim jest hotel i jego przyległości, ale sami zobaczcie, że widoki są całkiem zacne.

Tak wyglądało za dnia:


a tak nocą:


a tak po całym dniu podróżowania i po szklaneczce rumu z colą:

9/02/2010

Leżę i patrzę, cz. 2


Polacy - wbrew pozorom nie widzieliśmy ich tam nadmiernie dużo, a w naszym hotelu to w ogóle przez cały pobyt przewinęły się może ze 3 rodziny. Ale tyle się napatrzyłem na obcokrajowców, że chyba już z powodzeniem mogę skonfrontować różne stereotypy.

Przede wszystkim, ku naszemu zaskoczeniu, całkowicie zgodnie uznaliśmy z żoną, że należy nieco zweryfikować wizerunek Polaka na wakacjach. Bo nawet jeśli siejemy w jakiejś sferze obciach, to zaraz obok pojawia się Rosjanin, Anglik, Włoch czy inny Grek i swoim zachowaniem, tudzież wyglądem zdaje się krzyczeć "Co wy Polaczki możecie wiedzieć o obciachu?! Patrzcie na mnie!"

Skarpety do sandałów? Brytyjczycy chyba się dostatecznie naoglądali u siebie naszych i uznali, że to komfortowe rozwiązanie. Bazarowa, nijaka odzież a'la wczesne lata 90? Niemcy dopiero ją odkrywają. Fotografowanie siebie w stylu "na naszą klasę" wszędzie gdzie popadnie? Ruscy to dopiero mają fantazję w sztucznych pozach na mostkach, przy palmach i przy posiłku. Alkohol? Bracia Moskale nie ruszali się nawet na plażę bez reklamówki z piwkiem lub czymś mocniejszym, a do śniadania po kilka kieliszków (darmowego!) szampana to była norma. Brak higieny osobistej? Zapewniam was, że niechęć do mydła i dezodorantu dotyczy na urlopie innych bardziej niż nas, a (sory za obrazowość) pożółkłe, obrzydliwie zaniedbane paznokcie u nóg i pięty popękane niczym dno wyschniętego jeziora to niemal norma, tyle że raczej nie u naszych. Wąsy? Bzdura jakaś. Krótko strzyżone głowy? No fakt, ale chyba lepsze to niż te młodzieżowe porażki "na Justina Biebera", kiedy to chłopak musi rano godzinę modelować fryzurkę a potem co 10 sekund potrząsać głową i poprawiać, żeby grzywka równo szła w bok. Eunuchy za przeproszeniem.
Że głośno się zachowujemy? Tak może mówić tylko ten, kto w życiu na oczy nie widział Włocha albo Turka.

Tak naprawdę to zjawisko, które jeszcze parę lat temu było nazywane ironicznie Polakiem za granicą, w tej chwili prawie nie istnieje. Prawie, bo i tym razem widziałem piękny okaz "allegrowicza" w białych bermudach do połowy łydki, a spodenki tej długości przy niskim wzroście nosi się wyłącznie u nas. Ku mojej uciesze, okazało się także, że dwa odzieżowe hity tego lata, które uwiodły nad Wisłą tą lansiarską, miejską młodzież są zupełną pomyłką. Chodzi po pierwsze o słomkowe kapelusiki typu fedora, w których to paradowali wyłącznie sowieci oraz polskie, ledwo-co-pełnoletnie, dyskotekowe dziewczęta gatunku pustak. Po drugie, chodzi o maksymalnie homoseksualne, zniewieściałe tenisóweczki tekstylne. "Zachód" w takich nie chodzi a u nas głównie ci, którzy jeszcze nie do końca wiedzą czy kręcą ich cycuszki czy siusiaki.

No dobrze. Ale przecież nie jest tak, że wioska wyparowała. Ktoś przecież musiał przejąć pałeczkę pierwszeństwa. Pozornie byli to Rosjanie, którzy wciąż bardzo mocno się rzucają w oczy. Ale wiecie co? Oni się przynajmniej nie afiszują swoją obecnością. Dlatego dla nas, hitem są Włosi, którzy o lata świetlne wyprzedzają wszystkich pod względem bezguścia oraz irytowania otoczenia swoim zachowaniem. Christian Dior, Dolce&Gabbana, Emporio Armani, Bruno Banani, RoccoBarocco, La Coste, no sam nie wiem co jeszcze - wulgarnie oblepieni świecącymi i błyszczącymi napisami i logotypami. Nie wiem czy to co noszą jest oryginalne, ale w sklepiku hotelowym podobne rzeczy można było kupić za 5-10 ojro (lub juro, jak kto woli), co tak na marginesie jest zastanawiające - dlaczego Grecy mogą na każdym rogu jawnie sprzedawać podróbki a u nas się robi wielkie halo o paru żółtków na stadionie? Wracając do makaroniarzy - obcisłe ciuszki ze sztucznych tkanin, przerysowane i na siłę nietuzinkowe obuwie, przesadna ilość biżuterii (wciąż mówię o facetach) i po dwie tubki żelu na włosach. Do tego obowiązkowo ciemne okulary, niezależnie od warunków świetlnych. I te drażniące, przesadnie głośne dźwięki, które oni nazywają rozmowami. A kobiety? Cóż, u nas takie zestawy odzieży widuje się wyłącznie nad ranem w burdelach. Mówię wam, makarony to absolutny hardkor i stylistyczny i mentalny.

A wy, macie jakieś ciekawe spostrzeżenia ze swoich wyjazdów na Karaiby lub do Władysławowa? :)

Obiecuję, że lada dzień zacznę pokazywać zestawy ładnych zdjęć z wakacji.

8/30/2010

Leżę i patrzę


Wiele lat już nie byłem na prawdziwych wczasach - takich, na których o nic się nie muszę martwić, o pokarm, nocleg, rozrywki. Właściwie to chyba nigdy na takich nie byłem. Przegapiłem całą epokę odkrywania last minute Egiptu, Tunezji, Majorki i Chorwacji. Tym razem jednak okazja była niebanalna, by nie powiedzieć jedyna taka w życiu, zwana z angielska 'miodoksiężycem'.

Myli się ten, kto myśli, że teraz zacznę opowiadać o tym, jakie wspaniałe chwile spędziłem na Rodos, jakie fascynujące podróże odbywałem wypożyczonymi samochodami, jak pysznie tam karmią i jacy są serdeczni. No dobra, pewnie przy okazji wrzucania zdjęć, napiszę parę słów o tym i owym. Ale tak naprawdę nie byłbym sobą, gdybym nie zaczął od innej kwestii. Od mocno subiektywnej i nierzadko złośliwej obserwacji ludzi. Bo to jedna z głównych rzeczy, jakie zaprzątały mą łysą czaszkę przez te cudowne dwa tygodnie. Niektóre z moich stereotypów się potwierdziły, inne okazały się mocno nieaktualne. Pomimo tego, że obserwacji poddałem spore grono ludzi, to nie było wśród nich zbyt wielu narodów.

Na początek może gospodarze - Grecy. Nigdy wcześniej nie spotkałem żadnego Greka, ani też nie byłem w ich kraju. Ale co bardzo dla mnie charakterystyczne - łatkę im przypiąłem już dawno. Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że to kolejny południowy, rozlazły naród oraz że są niezbyt sympatyczni. Cóż, pierwsze okazało się w większości prawdą - to samo ślimacze tempo, olewactwo i sjestowość co we Włoszech i Hiszpanii. Chociaż z całej tej śniadej trójcy jedyne czym się Grecy wyróżniają na minus to aparycja i ubranie. Nie dość że są nie za ładni, to jeszcze wielu ubiera się chyba w białoruskich dyskontach. Jak na śródziemnomorski naród są także całkiem pracowici. Ale że niesympatyczni? Co też mi do głowy przyszło?... Uprzejmi, uśmiechnięci, przyjaźni.

Heidi, Uwe i spółka a więc germańscy najeźdźcy zwani popularnie Niemcami. Oj dużo ich było. I nie oszukujmy się - wszystkie dowcipy jakie u nas powstały na temat urody Niemek, są po prostu z życia wzięte. Poza tym niczym szczególnym się nie wyróżniają. No, może tym, że podobnie jak i Holendrzy - są przeważnie (choć nie zawsze) w znacznie lepszej formie fizycznej niż my. Wyglądają, jakby od dziecka mieli wpojone, że sport to normalna część życia codziennego. U nas na siłce siedzą albo dresiki albo lansujące się szczury korporacyjne. A "wuefy", przynajmniej za moich czasów, były patologicznymi zajęciami, które wpędzały słabszych w kompleksy lub je pogłębiały i w ekspresowy sposób, przy pomocy zwolnienia lekarskiego pozbawiały dużej dawki zdrowia tych, którym nie koniecznie odpowiadało bezmyślne odbijanie piłki o parkiet i robienie na ocenę dwutaktu, którego nikt nikomu wcześniej nie wytłumaczył. U nich, jak sądzę, karnet na zajęcia sportowe jest równie powszechny jak u nas niedzielna wizyta w sklepie wielkopowierzchniowym. Serio, niejednemu czterdziestoparoletniemu Helmutowi pozazdrościłem formy. A już na pewno zazdroszczę im wysokości emerytur.
Jeszcze jeden szczegół - Niemcy na wakacjach grzecznie omijają się wzajemnie. Dorośli raczej siedzą w milczeniu, zamiast zapytać sąsiada z którego landu pochodzi, oraz o odzyskanie której polskiej kamienicy się ubiega. A niemieckie dzieci nie bawią się z innymi niemieckimi dziećmi. Pomijając już fakt, że szkopskich dzieci tam było jak na lekarstwo - sądzę, że jeśli nawet mają dodatni przyrost naturalny to wyłącznie dzięki Turkom.

Za to brytyjskie dzieci niezmiernie chętnie bawiły zarówno z innymi mikrobrytolami jak i z obcojęzycznymi dzieciakami, np. polskimi. I przyznać trzeba, że wyspiarskie dzieciaki są raczej lepiej wychowane niż reszta. W szczególności jeśli przyrównamy do nieanglojęzycznych kolorowych. Nie wiem skąd były te chmary (w każdej rodzinie przynajmniej pięcioro rodzeństwa) nawijające w jakimś turecko-bałkańskim dialekcie, ale przebywanie obok nich bez valium to nie lada wyzwanie. W ich "kulturze" chyba nawet intymne szepty przekazuje się wydzierając mordę i robiąc dwa fikołki. Muzułmańska poracha.
Wracając do Anglików. Są bardzo otwarci i uprzejmi, ale widzę w ich zachowaniu taką nutę amerykańską - przyklejone uśmiechy, wyuczone na blachę zwroty grzecznościowe. Wiecie o co chodzi, niby rozsiewa wokół dobrą aurę ale takie to jałowe, nieautentyczne. Gdy dla odmiany para emerytowanych Austriaków powiedziała do nas "aufwiedersehen" po kolacji przy sąsiednim stoliku, to wyczuć można było sympatię i szacunek. Bo nie pytali każdego na około "jak się masz", nie czekając na odpowiedź.
Poza tym, wśród Brytyjczyków można było wyczuć lekką naleciałość dresiarską. Nadmiernie sportowe ubrania, ręczniki i gadżety z nazwami klubów piłkarskich, silne eksponowanie logotypów producentów ubrań. Taka troszkę szlachetniejsza niż tutaj, ale wciąż wioska. No i te tatuaże... To jakaś plaga. Miałem wrażenie że nie ma Anglika po 40 roku życia, który dwadzieścia lat temu po pijaku nie oszpecił się albo jakimś żałosnym tribalem, albo nazwą drużyny piłkarskiej, albo.... o tak, to był hardcore - jeden facet miał na plecach, nieco pod karkiem wytatuowany napis BOSS - mówiąc ściślej, logo firmy Hugo Boss.
Marnymi, zniekształconymi już pod fałdami tłuszczu tatuażami ozdobione były również angielskie mamuśki, w każdym wieku. Słabo.
Za interesujący uznaję także fakt, że ciężko mi było rozpoznać Anglika, dopóki się nie odezwał. No może poza młodymi kobietami, które w większości mają wyraz twarzy jakby cierpiały na chroniczny katar ;) To, że ktoś pochodzący z Indii czy Japonii nasuwa płynną angielszczyzną z silnie brytyjskim akcentem - to nikogo nie dziwi, ale czasem wydawało mi się że widzę Rosjan, czasem że Niemców i po otwarciu ust okazywało się, że to rodowici Brytyjczycy. Nie wiem czy to dobrze, czy źle - dla nas chyba dobrze, bo już coraz trudniej powiedzieć z daleka kto jest Polak, a kto Anglik czy Niemiec.

Żeby tekst był strawny, drugą część, w której przyjrzę się m.in. właśnie Polakom, zamieszczę jutro lub pojutrze.

8/11/2010

Miniatura


Mam nadzieję, że po powrocie z wakacji będę miał tutaj czym się pochwalić. A tymczasem, niejako na pocieszenie - zdjęcie panoramy Warszawy stylizowane na obiektyw tilt shift. Aby zobaczyć o co chodzi, trzeba je powiększyć (kliknąć).
Życzę sobie udanego wypoczynku i wielu okazji do wyzwalania migawki :)

7/04/2010

Cali Wedding


Sesja (po)ślubna może się podobać lub nie, ale jest taka, jaką sobie wymarzyłem - słoneczna i cali-pustynna. Aby ostre słońce było tuż nad horyzontem, odwiedziliśmy jedną z warszawskich piaskarni o 5 nad ranem.

W sierpniu zaplanowaliśmy honeymoon - z różnych względów (wbrew planom) wyszło, że lecimy w dość pospolite i niedalekie kraje, ale sądzę, że pogodę mamy gwarantowaną. A słońce plus wypożyczony na miejscu samochód zaowocują pewnie wieloma bajecznymi zdjęciami.

6/25/2010

Stało się


No i pozamiatane. Wreszcie mogę jak prawdziwy Polak-katolik usiąść z piwem przed telewizorem. Chodzić po domu w poplamionym, siateczkowym podkoszulku bez rękawów. Wreszcie nie muszę się fatygować z brudnymi skarpetkami do kosza na bieliznę tylko rzucić pod łóżko i czekać na cudowne zniknięcie. W końcu mogę palcem wskazującym szukać podwieczorku w nosie, a także bez żenady puścić w łóżku bąka, podrapać się po jajkach i przestać tak często ścierać szczoteczką szkliwo z zębów. Zapuścić brzuszek.

Mogę się przestać starać, bo przecież Ona złożyła przed Bogiem przysięgę, że mnie nie opuści. Mogę. Ale nie chcę. I nie zamierzam, bo jestem - i planuję nadal być - szczęśliwy.

A brzuszek to akurat już dawno mam, a teraz pracuję, żeby był mniejszy. Garnitur szyty na miarę w kwietniu, okazał się już za duży w czerwcu. Może nie wyglądało to elegancko, ale dla mnie to powód do dumy :-) Taka żona to też powód do dumy.

5/28/2010

5/12/2010

Rok


Trochę przegapiłem - parę dni temu minął rok odkąd ruszyła moja witryna z dwoma fotoblogami.

Przez ten czas blogi troszkę ewoluowały. Z braku czasu, z braku świeżych zdjęć, a czasem ze zwykłego lenia, publikuję znacznie rzadziej niż bym chciał. Ale zmieniły się też proporcje - miały być głównie zdjęcia, a to chyba pisanie jest dla Was ciekawsze.

Krótko podsumowując:
z mojej strony - łącznie 129 postów, zdjęć pewnie ponad 200.
z waszej strony - łącznie 281 komentarzy, z czego może z 1/3 to moje odpowiedzi.

Prawie 3,5 tysiąca odsłon.

Liczbowo mogło być lepiej, ale biorąc pod uwagę, że wybrałem taką platformę blogową, która nie zapewnia mi promocji na żadnym portalu to i tak się cieszę, że zyskałem pewne grono stałych czytelników, co ważne, nie tylko wśród osób znajomych. Nie zezwoliłem też na publikację reklam, mam nadzieję, że to doceniacie, bo nie zarabiam na tym złamanego grosza :-)

Dzięki wielkie i obym za rok miał z czego przygotować podobne podsumowanie.

Paweł

3/26/2010

Mgiełkorób


Dedykuję tego posta naszemu ultradźwiękowemu nawilżaczowi powietrza :)

On to właśnie dzielnie i uparcie pompował chłodną, kojącą mgiełkę przez całą tę porąbaną zimę. Nie każdy wie, że ekstremalnie wysuszone od grzejników powietrze blokowe, pozbawione dopływu wilgoci zza okna (mroźne powietrze jest suche) jest jakże niekorzystne dla naszych dróg oddechowych, odporności a także dobrego samopoczucia.

Gdy jest taka zimowa sahara w sypialni, mój nos się buntuje i raczej prędzej niż później się permanentnie zatyka. Nawilżacz sprawia, że powietrze łatwo można wzbogacić o kilka procent wilgotności. Lepiej się śpi, lepiej się oddycha, a przy tym gdy włączymy jonizator, opada cały kurz z powietrza, a także ponoć poziom stresu spada. A potrafi toto zużyć nawet 5 litrów filtrowanej wody w ciągu jednego popołudnia.

Oczywiście dużo łatwiej jest rozwiesić mokre pranie na suszarce lub mokry ręcznik na kaloryferze. Jednak ileż razy w tygodniu można robić pranie? Dzielny nawilżacz robił robotę i nie ma dyskusji. Dlatego korzystając z pierwszych styczniowych promyków słońca zajrzałem mu do wnętrza obiektywem :-)

I pomyśleć że w niektórych domach jest nadmiar wilgoci i trzeba kupować osuszacze...

3/11/2010

Nieśmiało


Ponieważ zostałem już niejednokrotnie objechany za brak życia na tym fotoblogu (cytat z jednego z maili: "opierdalasz się na blogach"), postanowiłem wybrać się ku północnym krańcom Traktu Królewskiego. Było wyśmienite słońce ale tak piz.. znaczy zimno było, że ludzie przemykali szybciorem pozasłaniani kołnierzami i kapturami a mnie grabiały dłonie gdy tylko wyjmowałem aparat. Jedną wszak słoneczną fotę ustrzeliłem.
Nieśmiało, na początek, oby do wiosny.

2/02/2010

Zima


Wreszcie mam jakieś świeże zdjęcia, które nadają się na ten słoneczny blog. Zdjęcia zostały zrobione przy temperaturze -20 stopni na pewnej niewielkiej górce, na której wykształcił się (poza górką nie było już tak ładnie) specyficzny rodzaj dekoracji śnieżnej. Po spadnięciu sporej ilości śniegu, a przed tak znacznym spadkiem temperatury musiało być dużo wilgoci w powietrzu. Poskutkowało to takim śmiesznym śniegowym oblodzeniem każdej, nawet najmniejszej gałązki. Nawet maszt radiowy pokrył się grubą warstwą białego, igiełkowatego lodu.

12/30/2009

Sylwuś


Kolejna dekada dobiega końca. Ciut zaraza z tym Sylwestrem. Wytwarza się społeczna presja na huczne imprezowanie. Nie no, fajnie, że nowy rok i w ogóle. Przynajmniej wiadomo, że jest okazja, nie to, co świętowanie Andrzejek przez całe tłumy nie znających żadnego Andrzeja poza Lepperem. Dobrze, że człowiek nie ma już tych 18 lat (choć przy innych okazjach coraz częściej tęsknię za tym wiekiem) i nie jest obśmiewany i izolowany z powodu braku planów sylwestrowych. Może i chętnie bym zabalował, ale nie ma z kim. Żeby się dobrze bawić potrzebuję ciekawych, sprawdzonych ludzi, a nie jakieś powierzchowne, interesowne znajomości zawodowe. Ale taki już los człowieka z prowincji - starzy ziomale rozjeżdżają się w najróżniejszych kierunkach i ciężko się spotkać.

Nie wiem jak wy, ale ja na imprezę sylwestrową wybieram się do dużego pokoju. Razem z moją prawie-już-żoną uraczymy swoje wciąż jędrne cztery litery na tamtejszej sofie. Do eleganckiego outfitu (krawat, a jakże, przecież od Mikołaja mam:-) założę swoje ultrakomfortowe kapcie zwane skafandrami. Pokarmu zakupiłem aż zanadto dzisiaj w Piotrze i Pawle. Wiedzieliście, że filet z tuńczyka jest tak w pipę drogi? 110 zł/kg! O dobry nastrój zadba ulubiona mieszanka alkoholowa zwana long island ice tea. Zapoda się jakąś dobrą muzę, ewentualnie włączy lokalny odłam tefauenu. I będzie fajnie. Może nie wystrzałowo, ale romantycznie i uroczyście. A nazajutrz genialne wyciszenie.

Tyko przez następny tydzień będą nas znowu wku...ać siusiumajtki i ich tatusiowie wąsacze, odpalający te pieprzone petardy. Debile nie kumają, że to w sylwestrową noc miało strzelać. A nasz biedny, schorowany pies dostaje w tym czasie zmasowane ataki paniki, pikawy serducha, torsji i biegunki. I jak zwykle mnie przy tym nie będzie.

Aby nie przynudzać i nie rozwodzić się nad własnymi planami, życzę wszystkim, także sobie, aby 2010 był lepszy niż to badziewie, które się kończy! :-)

 

12/21/2009

Elfy i reszta

Z okazji świąt Bożego Narodzenia, które obchodzi każdy normalny człowiek w tym kraju*, chciałbym przekazać w Wasze ręce taką oto, własnoręcznie wykonaną kartkę świąteczną:



Jako bonus, w ramach podziękowań dla tych, którzy pomimo sporadycznych aktualizacji wciąż od czasu do czasu zaglądają na moje ukochane blogi, wyjątkowa choinka (również moje foto) zbudowana z najprawdziwszych elfów:



* korzystając z wolności słowa i poglądów, uświadamiam wszystkich, którzy jeszcze tego nie zauważyli - daleko mi do poprawności politycznej i tolerancji lansowanej przez media. Dlatego jeśli ktoś zamiast Bożego Narodzenia obchodzi Chanukę, wierzy w globalne ocieplenie, szczepionki na świńską grypę, etc. i czuje się urażony tym co piszę, to żegnam bez żalu :-)

10/10/2009

Wiesiek idzie


Może zrobić się chłodno już jutro
Lub pojutrze, a może za tydzień
Trzeba będzie wyjąć z kufra futro,
Nie ma rady. Jesień, jesień idzie.

9/21/2009

CALI




Podczas niegdysiejszego pobytu za wielką wodą odkryłem, że wiele produktów spożywczych znacząco różni się od tych spotykanych nad Wisłą i w ogóle w Europie. I nie chodzi o jakość czy brand. Chodzi o smak, dostosowany do tamtejszych upodobań. I tak podczas gdy u nas, nie tylko wśród słodyczy, królują smaki miętowe, owocowe (głównie tropikalne ale też tzw. zielone jabłuszko, czy owoce leśne) oraz czekoladowe, tam niemal wszystko jest cynamonowe, karmelowe, ewentualnie z polewą/posypką barwy różowej i/lub takiej jak czcionka logo tego bloga. O ile cynamon oraz jaskrawe cukry do mnie nie przemawiają, o tyle w kwestii karmelu byłem w siódmym niebie. Pełny asortyment tofików, ciąąąąąągnących się niczym świeżuteńka krówka. Wśród nich jedna perełka - Werther's Original Chewy Toffee. Niestety po powrocie do Polski i krótkiej korespondencji z firmą Storck Polska, uprzejma pani odarła mnie ze wszelkich złudzeń - tofików nie ma w planach na polski rynek.
Przez kolejne lata trzeba było kombinować. Serdeczni znajomi przywozili mi upragnione toffi z nie tak dalekich Niemiec oraz Wielkiej Brytanii. Razu pewnego kuzyn przywiózł mi także z dobrego serca tofiki z Holandii. Niestety coś z nimi było nie tak - były kruche i ciut inaczej smakowały.
W ubiegłym tygodniu podczas copiątkowej wizyty w delikatesach po napoje wyskokowe ku mojemu zaskoczeniu, widzę "Werther's Original. Krówki" przez chwilę byłem najszczęśliwszym człowiekiem w tym ciasnym sklepie. W domu okazało się jednak, że bogowie badań rynkowych ze Storck postanowili wprowadzić tę odmianę holenderską. Na cholerę komu w Polsce kruche, drogie i sztuczne krówki zagraniczne, skoro mamy cały wybór naszych - tanich, pysznych ciągutek?! Tego nie wie nikt. Zbojkotujmy je więc, proszę ja Was! Jako koneser twierdzę, że są one zwyczajnie do dupy.

Wracając jednak do optymistycznego nastroju. W dniu dzisiejszym znalazłem w skrzynce awizo. Na poczcie okazało się, że napisał do mnie mój przyjaciel Ben, najprzystojniejszy Brytyjczyk (na zdjęciu, pod pałacem w Wilanowie). W paczce oprócz listu i kilku paczek jedynych w swoim rodzaju, prawdziwych tofików Werther's  znalazłem nie lada niespodziewajkę - oryginalny gapowy tiszert z nadrukiem. I niech mi ktoś jeszcze raz powie, że nie ma takiego słowa!
Na zdjęciu koszulka, tofiki (dla instruktażu) oraz list. Dziękuję, Ben!! ;-)))

9/18/2009

Koło młyna


Pierwsza fota z krótkiego pobytu w rodzinnych stronach.

9/16/2009

Mehiko

Jedno spicy chicken burrito. Please.

9/09/2009

To mi nie lata

Niby lato jeszcze, niby zielono. Ciepło też tylko niby. Ale słońce już coraz niżej i krócej, chmury takie coraz cięższe. Powolna ewakuacja liści ku chodnikom. Czuć to w powietrzu już, czyż nie? OK, za pół roku znowu wiosna. Ale jakiś niepokój mnie ogarnął. Cieszmy zatem oczy takimi zdjęciami.

8/31/2009

Amarant

Córka mówiła, że teraz są w sklepach takie wybajerzone holendry. Pomyślałem, że dobrze byłoby się pokazać na mieście na takim. Założyłbym na mój wyrzeźbiony kaloryferek kaszmirowy pulowerek i heja na dupeczki. Rzekłem więc do niej - Zamów mi, córuś.
- Amarantowy może być? - pyta.
Hmm... nigdy nie byłem dobry w tych wszystkich sienach palonych. To chyba taki błękitny jest, jak Subaru. No i dzwoni kurier do drzwi za parę dni. Omal nie zszedłem. O żesz kurwa, co to jest?! Miał być aromantowy!
- Ależ tato, nie aromantowy tylko amarantowy i to jest właśnie ten kolor!! To ostatni krzyk mody. Zobacz!
I w tym momencie w drzwiach stanął jej chłopak. Częstogniew, Dzirżywuj, Żyrosław... nigdy nie pamiętam jak ma na imię. I te stojące kołnierzyki - czy jego matka nie widzi jak on się pedalsko ubiera? Niezręczną ciszę przerwała moja córeczka, Wanessa.
- Zobacz tato jaką polówkę ma na sobie Mieszko. Amarant to ostatni krzyk mody. W innym wypadku nie wydałabym przecież dwóch tysięcy na płaszczyk i pantofelki w tym kolorze. No już, nie marudź, załóż swój kaszmirowy pulowerek i chodź, polansujemy się w centrum.

8/21/2009

Jak Steve McQueen


1966 Shelby G.T. 350R - od oglądania takich okazów zaczęła się moja mentalna jazda na Californię i ogólnie na ten plastikowy, opasły, koszernie rządzony kraj. Mustang, Challenger, Firebird czy Camaro - te samochody z lat '65-'75 kształtowały mój zmysł motoryzacyjnego smaku. Dlatego dziś nie podniecają mnie do bólu dopracowane, stworzone bez żadnej pasji post-nazistowskie produkty, ani śmieszne azjatyckie rakiety z czterema turbo pod maską. A już najmniej - ultranowoczesne turbodiesle i marketingowy bełkot pod tytułem hybryda. Bo przyjemność z jazdy to tylko olbrzymie, wolnossące, basowe 8 cylindrów. V8. Gdy tylko będzie mnie stać, kupuję nowe Camaro SS. To nic, że jakość wnętrza przypomina nam jakość chińskich zabawek z kościelnego odpustu, to nic, że pali... hmm... tak naprawdę, wbrew legendom pali niewiele więcej niż mój przymulony Suzuczek 1.3, to nic, że zawieszenie ma nie bardziej zaawansowane niż Tarpan. To nic. Design, dźwięk silnika i smak legendy mi w zupełności wystarczą. Szkoda, że na razie tylko w skali 1:18 na parapecie balkonu...
A tak na marginesie - lubię, nie, uwielbiam zdjęcia pod słońce. Czyż nie pasują idealnie do tego dzieła Carrolla Shelby'ego? :-)

P.S. Wiem, że nikomu się nie chce. Ale pamiętajcie, że to FOTOblog i po kliknięciu w zdjęcie można je obejrzeć znacznie większe!

8/16/2009

Na razie jeszcze zielono...

To zdjęcie równie dobrze mogłoby być w poziomie, nikt by się nie zorientował. Ale dawno już nie było pionowego :-)
Zarośla nad jez. Lisowskim, Wilanów-Powsin. Świeżynka, dzisiaj pstrykana.

8/12/2009

Wspomnienie

Dłuższą chwilę dumałem, na którym z blogów umieścić tę fotę. Ciemna kolorystyka i brak pomysłu na kadr kwalifikują do wmiędzyczasie, ale klimat chyba jednak tutejszy. Zdjątko zrobione w kwietniu ubiegłego roku, bez patrzenia w wizjer, po prostu pstryk z brzucha. Wybrałem się moją ultrakomfortową, kalifornijską electrą straight 8 na wieczorną przejażdżkę do parku Morskie Oko przy Belwederskiej. Tak-o, żeby posiedzieć na ławce, powdychać rześkie wiosenne powietrze i pozwolić gałkom ocznym na ostrzenie dalej niż ekran komputera, na który byłem skazany w ówczesnej pracy. Ot, przejażdżka, a jak potrafi utkwić pod łysą czaszką...

8/09/2009

Szczubełek #2

Kolejne zdjęcie z kameralnego parku im. Czesława Sz. Zrobione tego samego dnia, co foto żula - jak ktoś mnie czytuje od początku to powinien kojarzyć. Jak widać po kolorze zieleni, była to wiosna. Tuż po skoszeniu trawy. Woda przez to wyglądała paskudnie, ale efekt trawiastego chodnika schodzącego łagodnie prosto do wody przypominał pole golfowe (choć nigdy na żadnym nie byłem).